Wracając z Krakowa, tak po drodze, wpadliśmy na moment do Warszawy. Na mikrosekundę dosłownie.



Wpadliśmy do Karo i Adriana posłuchać najświeższych plot z Nowego Jorku, wpadliśmy do Pauliny, Michała i Bruna, by powspominać stare dobre czasy, gdy Ina była w brzuchu, a my imprezowaliśmy do rana, znaczy się z Pauliną wymiękałyśmy koło północy (z nikim mi się tak dobrze nie spało w jednym łóżku, jak z Paulą), a panowie świetnie dawali sobie rade sami 🙂 A teraz, akuku, jest Ina, jest Bruno i priorytety sie poprzewracały. 
Uwielbiam duże miasta, uwielbiam Warszawę. Gdyby nie zdecydowany opór Marka, już dawno byłabym słoikiem. Większej lansiary ode mnie by nie było, bym robiła clubbing, kawing i bloging. Ah, życie byłoby takie studencko dekadenckie 🙂 Znam trochę to życie, bo Emilka je prowadziła przez ponad 2 lata, mieszkając na Pradze, chodząc na salsę, hip-hop, lansując się w parkach, galeriach nie tylko handlowych, pijąc kawę w Grycanie i jedząc pączki ze ściany. Miałam przyjemność bywać tam od czasu do czasu, nawet miałam tam swe urodziny urządzone, które skutecznie popsuł mi mój przyszły mąż, ale oszczedzę mu zbiorowego, blogerskiego linczu 🙂 W każdym razie morał z tego taki, że Warszawa będzie moim niespełnionym marzeniem, jak niegdyś mojej Mamy, 30 lat temu, mieszkanie w bloku z płyty.
Widzicie, jaka jesień? Tak ma być do grudnia, bo jak nie to…